niedziela, 10 stycznia 2021

Motodinoza. Życiowe kurioza. Część I

Tata, ja w wieku lat dwóch i nasz Fiat 124 Sport

Urodziłem się w Małkini w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca (cytat strawestowany). Potem tylko rosłem wzdłuż i wszerz. Dość wcześnie zachorowałem na nietypową i wytępioną dzisiaj szczepionkami chorobę - motoryzację. Jej objawy objawiały się co jakiś czas. I ja właśnie ten czas chciałem tu podsumować w kilku akapitach. Niestety zacznę od zarania. Za co przepraszam. I zapraszam.

Korzenie miałem odpowiednie, a jabłko padło od jabłoni dość niedaleko. Mój Szanowny Tata był automobilistą zawołanym i też od lat młodych. Jako rocznik 1938, czyli bodaj ten sam, co cytowany w pierwszym zdaniu Stanisław Tym, załapał się na kawałek wojny i cały Peerel i dalsze ciągi III RP. Jego pierwsze wspomnienia motoryzacyjne, pomimo lakoniczności, dają do myślenia o kondycji i przejściach naszego pięknego kraju w XX wieku.

Dziadkowie mieszkali pierwotnie w Warszawie (potem przeprowadzili się do Ozorkowa pod Łodzią, gdzie mój szanowni protoplaści prowadzili skład apteczny przy rynku). W  czasie okupacji przenieśli się częściowo do Głowna, tj. de facto "zostali na wakacyjnym letnisku" na stałe, bo uznali, że w lasach będzie bezpieczniej dla dzieci niż w mieście.

Wczesne wspomnienia pochodzą między innymi z małomiasteczkowego Ozorkowa - są to wspomnienia głównie końskie i raczej wiejskie (koniarzem Tata był też całe życie zapalonym), na przykład o jeżdżeniu na łyżwach po olbrzymich połaciach zalanych rzeczką Bzurą pól. Były zalane, bo się ową rzeczkę w odpowiednim czasie po kryjomu tamowało. Niemniej wspomnienie motoryzacyjne z czasów okupacji - też jest. Otóż jak kiedykolwiek w Ozorkowie pojawiał się jakikolwiek samochód, cała dzieciarnia leciała co sił w nogach żeby to zobaczyć, a przede wszystkim żeby POWĄCHAĆ zapach spalin. Była to atrakcja niebywała, można przypuszczać, że samochód w Ozorkowie był niezłą rzadkością, nawet za niemieckiej okupacji, lub tuż po wojnie.


Pierwotne wspomnienia motoryzacyjne Taty dotyczą opuszczania w popłochu Głowna przez niemiecki posterunek w 1945 roku - pakowano się do Kübelwagena w takim tempie, że aż bamboszki spadały. Germanie odjechali, zostawiając swoją placówkę otwartą. Mój szanowny Stary, lat siedem, wpadł tam oczywiście natychmiast z kolegami i oprócz pieczątek z gapą i hakenkrojcem zastał w szafach cały arsenał - były tam i pistolety i pasy z nabojami do karabinu maszynowego. Mój małoletni antenat wrócił był do domu objuczony tym śmiercionośnym żelastwem i przepasany taśmą do ckm-u. Babcia, zobaczywszy to, kazała natychmiast wyrzucić to wszystko do wychodka, co później było przyczynkiem do żartów i straszeń domowników, że sraczyk może wybuchnąć.

Wielu, bardzo wielu kolegów Taty straciło życie po II wojnie, albo choć rękę czy oko. Amunicja i niewybuchy, również te najcięższego kalibru, leżały na każdym polu i walały się po rowach. A główną rozrywką młodzieży było wrzucanie tego do ognisk, żeby usłyszeć wielkie łubudu. Mój szanowny Stary także brał w tym udział. Z ciekawszych metod - brało się imadło, przykręcało do parapetu, w imadle zakleszczało rurę kanalizacyjną pod odpowiednim kątem, a od tyłu wkładało się pocisk czołgowy. Następnie należało przywalić młotkiem w spłonkę. Rozrywki - zapewne - co nie miara. Nie wiem, czy nie był to jednorazowy wyczyn (zakończony czyimś zgonem), albo miejsko-wiejskie legendy, ale zapamiętałem to z opowieści Taty.

Następna opowieść z Głowna. Wkraczają Rosjanie, witani entuzjastycznie przez tłum. Dziadek jest tam także, z Tatą. Gdy pierwszy czołg zatrzymuje się, Rozentuzjazmowany Dziadek podaje mojego małoletniego Tatę na T34. Czołgiści, radośni, biorą go do środka. Wewnątrz czołgu, wedle opowieści Taty, panuje burdel nieziemski. Załoga brodzi po kolana w pociskach wypełniających pojazd po brzegi. Wjeżdżają triumfalnie do miasteczka.

Lic. CC, fot. Andriej Butko

Lic CC, fot. Jar.ciurus


Są też zaraz przykre widoki. Bardzo przykre. Wkraczający Rosjanie łapią jakichś Niemców. Zostają uznani za szpiegów. Ustawiają ich na moście, na głównej drodze i rozstrzeliwują w trybie natychmiastowym. Dowódca daje znak do odjazdu i kolumna rusza, wprost po ciałach zastrzelonych naprzód. Następnie przez ten most przetacza się cała rosyjska armia idąca na Berlin. Czołgi i ciężarówki jadą sznurem przez cały dzień, całą noc i cały kolejny dzień, bez przerw. Po zastrzelonych nie zostaje na moście nawet ślad.

Tata włóczy się z kolegami po lasach głowieńskich (do dziś są spore). Rosjanie pod Głownem organizują tymczasową bazę paliwową. W środku leśnego terenu wyrasta góra beczek z benzyną, olbrzymia, we wspomnieniach małoletniego Taty. Wszędzie przyczepione tabliczki z napisem "nie kurit", ale żołnierze olewają i palą papierosy gdzie tylko nikt nie patrzy. Za to są dla dzieciaków niezwykle mili, pokazują, zapraszają. Cała baza stoi ciężarówkami ZIS 5, o których się mówi "ZIS Piat', z góry jechać, pod górę pchać". Tata może wsiadać do szoferki. Według jego wspomnień jako narzędzia naprawcze tego pojazdu stosowane są tylko dwa: mesel i młotek. Za ich pomocą odkręcane są wszystkie śruby. Radośni żołnierze z dobrego serca dokarmiają chłopaków - specjalnie dla nich szykują cymes: słonina posypana cukrem. Tata nie może tego przełknąć.

ZIS 5 B w typowej specyfikacji wojennej, opisanej akapit niżej .

ZIS 5 B

ZIS 5B

ZIS 5 był rozwinięciem licencyjnej kopii amerykańskiej ciężarówki Autocar CA (rosyjskiego AMO 2 / 3). Produkowano go od 1930 do 1958 roku, modyfikując auto i zmieniając kilkukrotnie jego nazwę. Była to podstawowa ciężarówka Armii Czerwonej, do czasu alianckich dostaw Lend- Lease, a i później szeroko używana. Był to jeden z pierwszych, o ile nie pierwszy samochód w którym wszystkie części produkowane były w całości w ZSRR. Był też pierwszym pojazdem mechanicznym eksportowanym poza Rosję Sowiecką (na ogół do Turcji, Mongolii, Iraku, Afganistanu i Chin, ale i do Hiszpanii też). Pięcioipółlitrowy silnik osiągał od 66 do 75 koni. To co oglądał mój Tata w 1945 roku musiał być z pewnością uproszczonym ZISem 5B (to "B" to jest rosyjska litera "W" od "wojennyj", w angielskiej Wikipedii piszą "ZIS 5 V") - dla militarnych oszczędności kabiny produkowano z dykty, gięte błotniki zastąpiono kawałkami prostej blachy, zrezygnowano z jednego reflektora, a hamulce były stosowane - uwaga uwaga - tylko na

sobota, 2 stycznia 2021

Co ma wspólnego Lamborghini z Jaguarem. Włoski Rolls Royce.



Rolls-Royce to dobry samochód. Jest cichy, wygodny i dość szybki, ale zbyt sztywniacki i drętwyWe Włoszech potrzebujemy luksusowego samochodu dla tych, którzy chcą podróżować daleko i szybko i mogą sobie na to pozwolić. Ale musi mieć styl i musi być piękny. To jest nawet ważniejsze niż wygoda.

                                                        Ferrucio Lamborghini

Lamborghini Espada powstawała w dość zawiły sposób. Była dziełem sporego wytwórcy traktorów, ale bardzo niewielkiego i świeżego - de facto - producenta samochodów. Pomiędzy 1963 a 1966 rokiem fabryka zbudowała raptem 366 sztuk swoich pierwszych sportowych aut - 350GT i 400GT. Ferrucio Lamborghini myślał jednak kompleksowo o dalszym rozwoju. O samochodzie sportowo - wyczynowym i mającym powstać na tej samej bazie dużym GT.

Koncepcję nowych aut dopracowywano w krzyżowym ogniu dyskusji. Na początku powstało półniosące podwozie, rodzaj zaawansowanej metalowej skorupy, stworzone dla przyszłych modeli, oznaczone TP400 - Transversale Posteriore - "poprzeczny tylny", z silnikiem V12 umieszczonym pierwszy raz w historii motoryzacji w takiej osobliwej pozycji. Samo to gołe podwozie, bez karoserii, zrobiło olbrzymią furorę na targach w Turynie w 1965 roku. Ferrucio Lamborghini planował wykorzystać je nie tylko w samochodach sportowych (co stało się w Miurze rok później), ale i w modelu w pełni czteroosobowym. Nadal z silnikiem z tyłu umieszczonym poprzecznie.

Podwozie TP400.

Na budowę auta pan Lamborghini dogadał się z firmą Nuccio Bertone, który zlecił to zadanie swojemu niedawno zatrudnionemu pracownikowi - Marcellowi Gandini, który w 1965 zastąpił na stanowisku głównego projektanta Giorgio Giugiaro. Przez kolejnych czternaście lat kształtował wizerunek i markę słynnej nadwoziowni.

Lamborghini Marzal


W 1967 wystawiono na targach w Genewie prototyp według pierwotnej recepty - szałowe Lamborghini Marzal, zaprojektowane przez Gandiniego. Były jednak spore problemy, żeby wykorzystać podwozie z silnikiem z tyłu do budowy czteroosobowego GT, tak jak planował to właściciel firmy. Trzeba było je mocno wydłużyć - o 12 centymetrów, a silnik w końcu, z musu, zamieniono zaledwie na "uciętą połówkę", czyli rzędową szóstkę opracowaną na szybko na bazie pierwotnego V12. Gandini przeforsował podnoszone drzwi w prototypie, pomimo że sam Lamborghini był temu przeciwny. Ferrucio posiadał Mercedesa 300 SL Gulwing i twierdził, że jest to rozwiązanie niepraktyczne i powodujące "że nogi kobiet są całkowicie na widoku podczas wysiadania", co nie spodoba się klientom. Nie był też wcale zadowolony z obcięcia pojemności i mocy auta. Niemniej Marzal miał zrobić i zrobił wielkie halo, zarówno w Genewie, jak i na targach w Turynie.

Przed Grand Prix Formuły 1 w Monaco książę Ranier III w towarzystwie swej żony Grace Kelly wykonał okrążenie honorowe w tym przeszklonym jak akwarium, niskim i długim prototypie.

Książę Rainier III i Grace Kelly w Marzalu - Monte Carlo 1968.

Grace Kelly. A książę gdzie?

Nastąpił pewien impas w projektowaniu, bo po Marzalu wyglądało na to, że duże czteroosobowe GT z silnikiem z tyłu, zwłaszcza V12, raczej nie zda egzaminu.